Droga

A droga wiedzie w przód i w przód/ Choć zaczęła się tuż za progiem –/ I w dal przede mną mknie na wschód,
A ja wciąż za nią – tak jak mogę...
Skorymi stopy za nią w ślad –/ Aż w szerszą się rozpłynie drogę,/ Gdzie strumień licznych dróg już wpadł...
A potem dokąd? – rzec nie mogę.
J.R.R. Tolkien

wtorek, 4 czerwca 2013

Milczenie żab



Za 45 rubli, w jedną stronę, można dostać się z Kazania do Raify. Wyjazd z dworca kolejowego. Chociaż nie do końca. W rzeczywistości autobus odjeżdża z miejsca po drugiej stronie ulicy, skąd można również dostać się do Zielenodolska. A miejsce to znajduje się tak naprawdę naprzeciwko CUMu, czyli Centralnego Uniwersalnego Magazinu, tj. miejsca, w którym można wszystko kupić – czyli po prostu centrum handlowego. 

                Odnajdujemy autobus. Miał mieć numer 406, ale ma numer 554. Nieważne! Miejsce docelowe i, o dziwo, godzina odjazdu się zgadzają. Równo o 10.05 autobus rusza, pani konduktor zbiera pieniądze za przejazd. Za oknem słońce, las. I gdzieś w lesie się zatrzymujemy i okazuje się, że jesteśmy na miejscu – w Raifskim Bogorodickim klasztorze męskim (Раифский Богородицкий мужской монастырь). 

 

                Witają nas 3 wesołe niedźwiedzie (dla wtajemniczonych – wcale nie w butelce), mija zakonnik kobieta (!), mury zakonu zapraszają w swoje gościnne progi. W ciągu 5 minut obchodzimy cały przybytek. Koleżanka stwierdza, że musimy się pozakrywać. Należy więc znaleźć spódnice i chusty na głowę. Chusty sprzedają przed wejściem do monastyru, szaty wierzchnie do zakrycia nóg znajdują się za jednym ze skrzydeł drzwiowych. Odpowiednio przyodziane, przystępujemy do działania – znalezienia zakonnika, który nas oprowadzi i poopowiada. Wcześniej wyczytałyśmy w Internecie, że można jakiegoś zaczepić i poprosić o pokazanie miejsca. Kartka przy wejściu ogłasza natomiast, aby zwrócić się w tej kwestii do ochrony. Tak też uczyniłyśmy. Tam miły pan ochroniarz, zasiadający w fotelu jak na tronie, wykonał telefon i wyzwał posłusznika, czyli brata zakonnego. W czasie oczekiwania na naszego przyszłego przewodnika, pan ochroniarz poinformował, że później musimy obowiązkowo odwiedzić bobra. Zaintrygowało nas to. Później sam brat kilka razy wspominał, że bez odwiedzin u bobra nie możemy stąd wyjechać. O co chodzi z tym bobrem?, - nie raz padło pytanie z naszej strony. O bobrze jednak później.
Nie-sexy spódnice i chusty ;)
                 Na klasztornym terytorium znajduje się 5 świątyń (tylko do dwóch można wejść), jedna malutka cerkiew, która mieści („aż”!) 7 osób (niedostępna dla turystów), święte źródełko, historyczny cmentarz, miejsce zamieszkania zakonników i pracowników, dom dziecka. Wokół zadbane grządki z kwiatami i warzywami. Prawie w centrum stoi zegar słoneczny wykonany przez braci. Uprzedzając pytanie – dokładny! 
Cerkiew na 7 osób
Dokładnie o wskazanej godzinie zrobiłyśmy zdjęcie

                Do budowy w tym miejscu klasztoru przyczynił się ojciec zakonny Filaret. Filaret pochodził z Moskwy. Kiedyś był bogatym człowiekiem, ale to, co posiadał rozdał biednym i wstąpił do zakonu. Pewien czas służył w Moskwie. W posłudze Bogu przeszkadzała mu rodzina i znajomi, wpadający na niedzielne obiadki ;) Postanowił więc Filaret poszukać innego miejsca. Wyruszył w drogę i dotarł do Kazania, gdzie wstąpił do Spasoprieobrażeńskiego klasztoru. Wiódł skromny surowy żywot, na co zwrócili uwagę miejscowi i zaczęli go wielbić. Filaret nie chciał sławy. Lubił samotność i milczenie, dlatego często udawał się w nieprzebyte lasy. Pewnego razu poszedł w nieznaną mu północno-zachodnią stronę, gdzie w puszczy natrafił na jezioro. Urzekło go ono i nad nim zbudował chałupę. Było to w 1613 r. i od tego momentu liczy się historię klasztoru raifskiego, ponieważ mnichowi nie udało się pozostać samemu w swojej pustelni.
                Kilka razy w roku, do miejsca, w którym osiadł Filaret przybywali pogańscy Maryjczycy składać ofiary. I to oni roznieśli wieść o szaleńcu bożym osiadłym w tym miejscu. Znalazło się jeszcze kilku chętnych do zamieszkania w puszczy. Powstało bractwo, które zaczęło się rozrastać. Zaczęto wznosić pierwsze budowle.
                W dobrych czasach w Raifie było aż 15 świątyń. Los nie był jednak zawsze łaskaw dla klasztoru. Nie ma natomiast tego złego, co by na dobre nie wyszło. Do dzisiaj klasztor stoi i służy, m. in. właśnie za atrakcję turystyczną. Przeżył pożar i okrutne rewolucję, wojny, terror lat 30. W końcu lat 20. uczyniono z niego dom dla upośledzonych dzieci, na początku 30. zorganizowano tam komunę robotniczą, potem zamkniętą kolonię, którą „ochraniały” wojska NKWD. Z cerkwi zrobiono garaż, klub i salę gimnastyczną. Na szczęście znalazło się wielu ofiarodawców, dzięki którym to miejsce o jakże bogatej historii udało się odrestaurować.
                Do „perełek” Raify należy Gruzińska Ikona Matki Bożej. Nie jest to oryginał, lecz kopia wykonana przez najlepszego kazańskiego malarza ikon na prośbę metropolity Laurentego i dostarczona do Raify w 1661 r. Już w czasie procesji jej przeniesienia, dokonały się cuda: niewidomi przejrzeli, kulawi przestali kuleć, szaleńcy zostali oczyszczeni. Tak więc kopia posiada cechy oryginału – moc uzdrawiania. Co ciekawe, nie wiadomo, gdzie obecnie znajduje się sam oryginał ikony. Ostatnią informację o nim datuje się na 1964 r.

                A jakie były dzieje oryginału Gruzińskiej Ikony Matki Bożej? Jak wiadomo, ikonie nadaje się nazwę od miejsca, w którym została napisana. I ikona ta została stworzona w Gruzji. Jak więc trafiła do Rosji? Cofamy się w czasie do roku 1622, kiedy to szach Persji – Abbas I Wielki podbił Gruzję. Podbił i zagarnął wiele drogocennych przedmiotów, w tym Gruzińską Ikonę Matki Bożej, w celu… sprzedaży ich rosyjskim kupcom. W 1625 r. sprzedaje ikonę Stefanowi Łazariewowi, agentowi handlowemu kupca Łytkina. Agent przetrzymuje ikonę u siebie, a Łytkin ma we śnie widzenie, w którym zostaje mu ujawnione, gdzie znajduje się ikona oraz otrzymuje nakaz przekazania jej klasztorowi Krasnogórskiemu (zwanemu też Czarnogórskim), należącemu do eparchii archangielskiej. Po przebudzeniu się kupiec zapomniał jednak o widzeniu, dlatego ikona trafiła w wyznaczone miejsce dopiero 4 lata później; po tym, jak agent pokazał Łytkinowi ikonę, a ten przypomniał sobie sen.
                Gdy wnoszono ikonę do klasztoru, odzyskał wzrok i słuch zakonnik Pitirim. I był to tylko pierwszy cud Gruzińskiej Matki Bożej. Szybko zyskała sławę i nic więc dziwnego, że w Raifie zechcieli mieć jej kopię. Kiedy w 1918 r. do klasztoru raifskiego wkroczyli czekiści i zaczęli go grabić, Gruzińską Ikonę Matki Bożej wywieziono i ukryto w cerkwi Cudotwórców Jarosławskich w Kazaniu.
                Wycieczka po zakonie trwa od 30 do 45 minut. Brat, który nas oprowadził miał na imię Aleksander. Oprowadzanie nas rozpoczął od… bardzo uważnego przyjrzenia się nam i przejrzenia nas na wylot swoim przewiercającym wzrokiem. Oceniłyśmy go z koleżanką jednoznacznie – dziwny. Nie przeszkodziło nam to jednak „wykorzystać” go do… wiosłowania. Naszła nas bowiem ochota na wypłynięcie na jezioro i potrzebna była siła męskich rąk. Sprzęt wynajmują miejscowi. Tylko nie wiedzieć czemu, liczba wioseł jest nieadekwatna do liczby łódek i trzeba rezerwować kolejkę albo po prostu ubiec pozostałych oczekujących.
Widok na klasztor z jeziora
                 Brat Aleksander wiosłował bez habitu. Podczas naszego mini rejsu, zdradził nam, że wcale nie musi go nosić. Habit jest jedną z atrakcji turystycznych. Podczas tych kilku chwil na wodzie upewniłyśmy się ponadto, że nas nie okłamano. I czytałyśmy, i słuchałyśmy opowieści o milczących żabach. I naprawdę – żadnej nie słyszałyśmy! Nie będę kłamać. Ja, poza jedną plastikową, innej żaby tak naprawdę w ogóle nie widziałam. Nie widziałam, nie słyszałam, więc może ich tam wcale nie ma? Jakkolwiek by nie było, uważam i tak następującą kwestię za bezduszność. Według podania, modlącym się  mnichom przeszkadzał rechot żab. Poprosili Stwórcę o rozwiązanie tego problemu, a Ten… odebrał im głos. Osobiście uważam, że i mnisi, i żaby – istotny żywe i mają swoje prawa. A może mnisi po prostu za mało gorliwie się modlili? Złej baletnicy… ;)
Wiosłujący brat Aleksander

                W kwestii istot żywych. Przynajmniej w teorii. Klasztor posiada swojego kota kazańskiego. Fizjonomicznie różnego od tego w Kazaniu, o bardziej dostojnej mordce. Przesiaduje on nad brzegiem jeziora, obok placu zabaw. Na tym że placu „urzęduje” także Rafael, kilkunastoletni chłopiec, który uraczył nas opowieścią  o szczęściu przynoszonym przez tegoż drewnianego kota. Żeby zagościło u nas owo szczęście, należy potrzeć kotu nos i położyć mu na głowie monetę o wartości 1 rubla. Jedną za jedno życzenie. Potem Rafael zbiera monety i idzie po czekoladę. I to już moja wersja. Gdy przedstawiłam ją chłopcu, zaczął ostro zaprzeczać. Następnie położyłam nawet dwurublowe monety. A co tam. Niech mały kupi sobie droższą czekoladę. Żal tylko kota, który ostatecznie nic z tego nie ma, poza startym nosem.
 

                Dla pokrzepienia poszłyśmy się uraczyć szaszłykiem. Był taki jak obsługa. Chociaż miejsce jest turystyczne, pani sprzedająca jest mało nastawiona turystycznie. Zero uśmiechu, usta zaciśnięte i podejście typu „bierzcie, co chcecie i  idźcie sobie”. Kiedy delektowałyśmy się nieapetycznym kąskiem, dorwał nas nasz przewodnik. Usiadł i poczekał aż zjemy, aby zaprowadzić nas… do bobra. Bylebyśmy nie pominęły tego punktu programu. Zaiste kulminacyjnego.
                Nadszedł czas poznać zagadkowego bobra. Oczekiwałam, że zobaczę biegające stworzonko. Stworzonko biegało… przed tym jak je wypchali. Obecnie w swoim żeremiu czeka na gości i tylko flesz lampy błyskowej ujawnia jego prawdziwą naturę, bobra-monstrum. A ja wpuściłam do niego koleżankę! Na szczęście, wyszła cało. I mogłyśmy udać się w drogę powrotną.
 

                Powrót z klasztoru nie był tak przyjemny jak dojazd i pobyt. Niestety, rozkład jazdy zadziałał tylko w stronę do. Z powrotem coś zaszwankowało. Ponieważ nie byłyśmy jedyne na przystanku, wiedziałyśmy, że to nie my ;) Po 40 minutach oczekiwania, pierwsze osoby podjęły się rozwiązania problemu nie-raczącego-pojawić-się-autobusu i łapały stopa. My poszłyśmy w ich ślady. I po kilku minutach zostałyśmy dowiezione do drogi na Zielenodolsk, gdzie na przystanku nie przyszło nam czekać nawet dwóch minut na transport do Kazania. Tak trzeba sobie tutaj radzić. :D