Za 45 rubli, w jedną stronę,
można dostać się z Kazania do Raify. Wyjazd z dworca kolejowego. Chociaż nie do
końca. W rzeczywistości autobus odjeżdża z miejsca po drugiej stronie ulicy,
skąd można również dostać się do Zielenodolska. A miejsce to znajduje się tak
naprawdę naprzeciwko CUMu, czyli Centralnego Uniwersalnego Magazinu, tj.
miejsca, w którym można wszystko kupić – czyli po prostu centrum handlowego.
Odnajdujemy
autobus. Miał mieć numer 406, ale ma numer 554. Nieważne! Miejsce docelowe i, o
dziwo, godzina odjazdu się zgadzają. Równo o 10.05 autobus rusza, pani
konduktor zbiera pieniądze za przejazd. Za oknem słońce, las. I gdzieś w lesie
się zatrzymujemy i okazuje się, że jesteśmy na miejscu – w Raifskim
Bogorodickim klasztorze męskim (Раифский Богородицкий мужской монастырь).
Witają
nas 3 wesołe niedźwiedzie (dla wtajemniczonych – wcale nie w butelce), mija
zakonnik kobieta (!), mury zakonu zapraszają w swoje gościnne progi. W ciągu 5
minut obchodzimy cały przybytek. Koleżanka stwierdza, że musimy się pozakrywać.
Należy więc znaleźć spódnice i chusty
na głowę. Chusty sprzedają przed wejściem do monastyru, szaty wierzchnie do
zakrycia nóg znajdują się za jednym ze skrzydeł drzwiowych. Odpowiednio
przyodziane, przystępujemy do działania – znalezienia zakonnika, który nas
oprowadzi i poopowiada. Wcześniej wyczytałyśmy w Internecie, że można jakiegoś
zaczepić i poprosić o pokazanie miejsca. Kartka przy wejściu ogłasza natomiast,
aby zwrócić się w tej kwestii do ochrony. Tak też uczyniłyśmy. Tam miły pan
ochroniarz, zasiadający w fotelu jak na tronie, wykonał telefon i wyzwał posłusznika, czyli brata zakonnego. W
czasie oczekiwania na naszego przyszłego przewodnika, pan ochroniarz poinformował,
że później musimy obowiązkowo odwiedzić bobra. Zaintrygowało nas to. Później
sam brat kilka razy wspominał, że bez odwiedzin u bobra nie możemy stąd
wyjechać. O co chodzi z tym bobrem?, - nie raz padło pytanie z naszej
strony. O bobrze jednak później.
Nie-sexy spódnice i chusty ;) |
Na
klasztornym terytorium znajduje się 5 świątyń (tylko do dwóch można wejść),
jedna malutka cerkiew, która mieści („aż”!) 7 osób (niedostępna dla turystów),
święte źródełko, historyczny cmentarz, miejsce zamieszkania zakonników i
pracowników, dom dziecka. Wokół zadbane grządki z kwiatami
i warzywami. Prawie w centrum stoi zegar słoneczny wykonany przez braci.
Uprzedzając pytanie – dokładny!
Cerkiew na 7 osób |
Dokładnie o wskazanej godzinie zrobiłyśmy zdjęcie |
Do
budowy w tym miejscu klasztoru przyczynił się ojciec zakonny Filaret. Filaret pochodził z Moskwy. Kiedyś był bogatym człowiekiem, ale to, co
posiadał rozdał biednym i wstąpił do zakonu. Pewien czas służył w Moskwie. W
posłudze Bogu przeszkadzała mu rodzina i znajomi, wpadający na niedzielne
obiadki ;) Postanowił więc Filaret poszukać innego miejsca. Wyruszył
w drogę i dotarł do Kazania, gdzie wstąpił do Spasoprieobrażeńskiego klasztoru.
Wiódł skromny surowy żywot, na co zwrócili uwagę miejscowi i zaczęli go
wielbić. Filaret nie chciał sławy. Lubił samotność i milczenie, dlatego
często udawał się w nieprzebyte lasy. Pewnego razu poszedł w nieznaną mu
północno-zachodnią stronę, gdzie w puszczy natrafił na jezioro. Urzekło go ono
i nad nim zbudował chałupę. Było to w 1613 r. i od tego momentu
liczy się historię klasztoru raifskiego, ponieważ mnichowi nie udało się
pozostać samemu w swojej pustelni.
Kilka
razy w roku, do miejsca, w którym osiadł Filaret przybywali pogańscy Maryjczycy
składać ofiary. I to oni roznieśli wieść o szaleńcu bożym osiadłym w tym
miejscu. Znalazło się jeszcze kilku chętnych do zamieszkania w puszczy.
Powstało bractwo, które zaczęło się rozrastać. Zaczęto wznosić pierwsze
budowle.
W
dobrych czasach w Raifie było aż 15 świątyń. Los nie był jednak zawsze łaskaw dla klasztoru. Nie ma natomiast tego złego, co
by na dobre nie wyszło. Do dzisiaj klasztor stoi i służy, m. in. właśnie za
atrakcję turystyczną. Przeżył pożar i okrutne rewolucję, wojny, terror lat 30.
W końcu lat 20. uczyniono z niego dom dla upośledzonych dzieci, na początku 30.
zorganizowano tam komunę robotniczą, potem zamkniętą kolonię, którą
„ochraniały” wojska NKWD. Z cerkwi zrobiono garaż, klub i salę gimnastyczną. Na
szczęście znalazło się wielu ofiarodawców, dzięki którym to miejsce
o jakże bogatej historii udało się odrestaurować.
Do
„perełek” Raify należy Gruzińska Ikona Matki Bożej. Nie jest to oryginał, lecz
kopia wykonana przez najlepszego kazańskiego malarza ikon na prośbę metropolity
Laurentego i dostarczona do Raify w 1661 r. Już w czasie procesji jej
przeniesienia, dokonały się cuda: niewidomi przejrzeli, kulawi przestali kuleć,
szaleńcy zostali oczyszczeni. Tak więc kopia posiada cechy oryginału – moc
uzdrawiania. Co ciekawe, nie wiadomo, gdzie obecnie znajduje się sam oryginał
ikony. Ostatnią informację o nim datuje się na 1964 r.
A
jakie były dzieje oryginału Gruzińskiej Ikony Matki Bożej? Jak wiadomo, ikonie
nadaje się nazwę od miejsca, w którym została napisana. I ikona ta została stworzona
w Gruzji. Jak więc trafiła do Rosji? Cofamy się w czasie do roku 1622, kiedy to
szach Persji – Abbas I Wielki podbił Gruzję. Podbił i zagarnął wiele
drogocennych przedmiotów, w tym Gruzińską Ikonę Matki Bożej, w celu…
sprzedaży ich rosyjskim kupcom. W 1625 r. sprzedaje ikonę Stefanowi Łazariewowi,
agentowi handlowemu kupca Łytkina. Agent przetrzymuje ikonę u siebie, a Łytkin
ma we śnie widzenie, w którym zostaje mu ujawnione, gdzie znajduje się
ikona oraz otrzymuje nakaz przekazania jej klasztorowi Krasnogórskiemu (zwanemu
też Czarnogórskim), należącemu do eparchii archangielskiej. Po przebudzeniu się
kupiec zapomniał jednak o widzeniu, dlatego ikona trafiła w wyznaczone
miejsce dopiero 4 lata później; po tym, jak agent pokazał Łytkinowi ikonę, a
ten przypomniał sobie sen.
Gdy
wnoszono ikonę do klasztoru, odzyskał wzrok i słuch zakonnik Pitirim. I był to
tylko pierwszy cud Gruzińskiej Matki Bożej. Szybko zyskała sławę i nic więc
dziwnego, że w Raifie zechcieli mieć jej kopię. Kiedy w 1918 r. do klasztoru
raifskiego wkroczyli czekiści i zaczęli go grabić, Gruzińską Ikonę Matki Bożej
wywieziono i ukryto w cerkwi Cudotwórców Jarosławskich w Kazaniu.
Wycieczka
po zakonie trwa od 30 do 45 minut. Brat, który nas oprowadził miał na imię
Aleksander. Oprowadzanie nas rozpoczął od… bardzo uważnego przyjrzenia się nam
i przejrzenia nas na wylot swoim przewiercającym wzrokiem. Oceniłyśmy go z
koleżanką jednoznacznie – dziwny. Nie przeszkodziło nam to jednak „wykorzystać”
go do… wiosłowania. Naszła nas bowiem ochota na wypłynięcie na jezioro i
potrzebna była siła męskich rąk. Sprzęt wynajmują miejscowi. Tylko nie wiedzieć
czemu, liczba wioseł jest nieadekwatna do liczby łódek i trzeba rezerwować
kolejkę albo po prostu ubiec pozostałych oczekujących.
Widok na klasztor z jeziora |
Brat
Aleksander wiosłował bez habitu. Podczas naszego mini rejsu, zdradził nam, że
wcale nie musi go nosić. Habit jest jedną z atrakcji turystycznych. Podczas
tych kilku chwil na wodzie upewniłyśmy się ponadto, że nas nie okłamano. I
czytałyśmy, i słuchałyśmy opowieści o milczących żabach. I naprawdę – żadnej
nie słyszałyśmy! Nie będę kłamać. Ja, poza jedną plastikową, innej żaby tak
naprawdę w ogóle nie widziałam. Nie widziałam, nie słyszałam, więc może ich tam
wcale nie ma? Jakkolwiek by nie było, uważam i tak następującą kwestię za
bezduszność. Według podania, modlącym się
mnichom przeszkadzał rechot żab. Poprosili Stwórcę o rozwiązanie tego
problemu, a Ten… odebrał im głos. Osobiście uważam, że i mnisi, i żaby –
istotny żywe i mają swoje prawa. A może mnisi po prostu za mało gorliwie
się modlili? Złej baletnicy… ;)
Wiosłujący brat Aleksander |
W
kwestii istot żywych. Przynajmniej w teorii. Klasztor posiada swojego kota
kazańskiego. Fizjonomicznie różnego od tego w Kazaniu, o bardziej dostojnej
mordce. Przesiaduje on nad brzegiem jeziora, obok placu zabaw. Na tym że placu
„urzęduje” także Rafael, kilkunastoletni chłopiec, który uraczył nas
opowieścią o szczęściu przynoszonym
przez tegoż drewnianego kota. Żeby zagościło u nas owo szczęście, należy
potrzeć kotu nos i położyć mu na głowie monetę o wartości 1 rubla. Jedną
za jedno życzenie. Potem Rafael zbiera monety i idzie po czekoladę. I to już
moja wersja. Gdy przedstawiłam ją chłopcu, zaczął ostro zaprzeczać. Następnie
położyłam nawet dwurublowe monety. A co tam. Niech mały kupi sobie droższą
czekoladę. Żal tylko kota, który ostatecznie nic z tego nie ma, poza startym
nosem.
Dla
pokrzepienia poszłyśmy się uraczyć szaszłykiem. Był taki jak obsługa. Chociaż
miejsce jest turystyczne, pani sprzedająca jest mało nastawiona turystycznie. Zero
uśmiechu, usta zaciśnięte i podejście typu „bierzcie, co chcecie i idźcie sobie”. Kiedy delektowałyśmy się
nieapetycznym kąskiem, dorwał nas nasz przewodnik. Usiadł i poczekał aż zjemy,
aby zaprowadzić nas… do bobra. Bylebyśmy nie pominęły tego punktu programu.
Zaiste kulminacyjnego.
Nadszedł
czas poznać zagadkowego bobra. Oczekiwałam, że zobaczę biegające stworzonko. Stworzonko
biegało… przed tym jak je wypchali. Obecnie w swoim żeremiu czeka na gości i
tylko flesz lampy błyskowej ujawnia jego prawdziwą naturę, bobra-monstrum. A ja
wpuściłam do niego koleżankę! Na szczęście, wyszła cało. I mogłyśmy udać się w
drogę powrotną.
Powrót
z klasztoru nie był tak przyjemny jak dojazd i pobyt. Niestety, rozkład jazdy
zadziałał tylko w stronę do. Z
powrotem coś zaszwankowało. Ponieważ nie byłyśmy jedyne na przystanku,
wiedziałyśmy, że to nie my ;) Po 40 minutach oczekiwania, pierwsze osoby
podjęły się rozwiązania problemu nie-raczącego-pojawić-się-autobusu i łapały
stopa. My poszłyśmy w ich ślady. I po kilku minutach zostałyśmy dowiezione do
drogi na Zielenodolsk, gdzie na przystanku nie przyszło nam czekać nawet dwóch
minut na transport do Kazania. Tak trzeba sobie tutaj radzić. :D