Droga

A droga wiedzie w przód i w przód/ Choć zaczęła się tuż za progiem –/ I w dal przede mną mknie na wschód,
A ja wciąż za nią – tak jak mogę...
Skorymi stopy za nią w ślad –/ Aż w szerszą się rozpłynie drogę,/ Gdzie strumień licznych dróg już wpadł...
A potem dokąd? – rzec nie mogę.
J.R.R. Tolkien

czwartek, 23 maja 2013

Bułgarzy, diabły i akademik



W odległości 215 km od Kazania, 3,5 godziny jazdy autobusem ze stolicy Tatarstanu, znajduje się 70 tyś. miasteczko JEŁABUGA (po tatarsku AŁABUGA). Dawno temu założone na uroczysku, w 1780 r. otrzymało status miasta.  Od XVIII w. intensywnie rozwijał się tam handel. W tym miejscu mieszkały całe dynastie kupieckie, w tym miejscu odbywał się wielki, trwający 10 dni jarmark, zwany Spasskim. W tamtych czasach, po prostu nie można było tam nie pojechać. Dziś, niestety, ze względu na słabo rozwinięty transport, nie wszystkim chce się zmierzyć z zadaniem powrotu stamtąd.
        Z Kazania do centrum Jełabugi jedzie po południu (o godz. 16.20) 1 autobus, który wraca… na następny dzień rano (wyjazd o 7.30).  Przyjazd po 19 też nie daje zbyt wielu możliwości zwiedzania. Istnieje jednak druga możliwość. Można wyjechać rano o 7.00 lub 8.30 autobusem zmierzającym do Niżniekamska, wysiąść na zakręcie i z przyczajonym za tymże zakrętem „taksówkarzem”, czyli dorabiającym sobie panem, za 100 rubelków lub mniej, jeśli ktoś umie się dobrze targować, dojechać do centrum – Placu Lenina. Chyba nie muszę pisać, czyj pomnik tam stoi ;) Na całe szczęście, poza Wiecznie żywym, na głównym placu Jełabugi znajduje się również inny, o wiele ciekawszy pomnik. Jest to pomnik w cześć, wiecznie żywej, tradycji picia herbaty – wysoki na 4 metry samowar. Na tym samym placu znajduje się ponadto informacja turystyczna z napisem w języku angielskim(!).

         Rosjanie lubią zwiedzać muzea. W samej Jełabudze jest ich 6. Podobno najlepsze jest muzeum Szyszkina – rosyjskiego pejzażysty. Jego najbardziej znany obraz to Poranek w sosnowym lesie, który w Jełabudze  jest przedstawiony na czym tylko się da.
My jednak udałyśmy się do muzeum Mariny Cwietajewoj, rosyjskiej poetki z fryzurą na pazia. W Jełabudze przebywała od 18 – 31 sierpnia 1941, kiedy to postanowiła ze sobą skończyć. Długo więc tam nie mieszkała, natomiast miejscowi wytrwale chronią o niej pamięć. Skromne są zasoby muzeum i jego oferta. Nam przyświecał zaszczytny cel odnalezienia, na prośbę koleżanki, listów Mariny do R.M. Rilke w języku niemieckim. Niestety, to przewyższyło możliwości muzeum, nie mówiąc o tym, że samo pytanie okazało się nieoczekiwanym dla muzealników. Tak więc poza 50 rublami za wstęp, więcej na nas nie zarobili.
 
        Przemieszczając się ul. Nadbrzeżną podziwiałyśmy piękne widoki. Jełabuga leży nad ujściem rzeki Tojmy do rzeki Kamy i przed nami rozpościerał się naprawdę bajeczny krajobraz. Najlepszy widom miałyśmy jednak ze szczytu dzwonnicy Spasskiego soboru. Nie wiem, czy to wiek, czy po prostu ruchomość konstrukcji, ale wejście i zejście z dzwonnicy przyprawiło mnie w kilku momentach o palpitacje serca. Nie przeszkodziło natomiast nagrzeszyć i uderzyć w dzwony. Po prostu dopiero po fakcie zauważyłyśmy kartkę z prośbą, aby tego nie czynić.
 
        Natchnione (ja szczęściem, że zeszłam z dzwonnicy a nie zleciałam ;)) przespacerowałyśmy się na… cmentarz. Odwiedziłyśmy grób Cwietajewoj i udałyśmy się na cmentarz japoński. W Rosji cmentarze znajdują się na obrzeżach miasta. Obeszłyśmy cały cmentarz prawosławny z jednej i drugiej strony ulicy, a tu ni widu ni słychu japońskiego. Mieszkańcy miasta poinformowali, że wszystkie cmentarze, ponieważ jest tam i cmentarz niemiecki, znajdują się obok siebie. Przeszłyśmy prawosławny, a przed nami już tylko droga w inne części obwodu. I co robić? Wróciłyśmy. Wracając, spojrzałyśmy w jedną z bram, za którą wiodła dróżka. Udałyśmy się nią i dosłownie za kilkadziesiąt metrów ujrzałyśmy poszukiwany… wcale nie cmentarz, a po prostu pomnik zafundowany przez władze Japonii. Dalekowschodni element na wschodzie.

        Skąd w Jełabudze Japończycy? W czasie Wielkiej Wojny Ojczyźnianej znajdował się tam łagier dla jeńców wojennych nr 97. Pierwszymi, których tam umieszczono w 1942 r. byli Niemcy. A w 1946 r. zesłano tam Japończyków. Ze wspomnień Pani Zajtuny Kamajewoj (http://urokiistorii.ru/2010/17/pobeda-14) można dowiedzieć się, że Japonia zorganizowała  przewiezienie zwłok swoich rodaków do siebie, w związku z czym zrozumiałe jest teraz, dlaczego nie ma grobów i stoi tylko pomnik. Tak przedstawia się współczesna historia tego miasta.
        Cofnijmy się jednak trochę ponad 1000 lat do X-XI w. I w tamtych czasach kwitł tam handel, ponieważ przez przepływające w pobliżu rzeki, przeprawy odbywały się i zimą, i latem. Tam więc osiedlili się, uważani przez niektórych za przodków Tatarów, Bułgarzy. Dziś w tym miejscu stoi samotna wieża, a samo miejsce zwane jest Czarcim grodziskiem. Według jednej z legend, dlatego że jakoby żył tam smok-wyrocznia, przepowiadający przyszłość. Smok ten któreś dnia zniknął, a niedługo potem pojawili się najeźdźcy – Mongołowie. Inna legenda mówi o znajdującym się w wodzie kamieniu, pod nazwą Byk. Kamień ten powodował, że wody rzek wzbierały i stawały się niebezpieczne. Na wzgórzu żyli wtedy kapłani, którzy w zamian za złożoną ofiarę bezpiecznie przeprowadzali przez to miejsce statki. Jeszcze inna legenda powiada o diable, który chciał ożenić się z córką popa. Pop obiecał oddać za niego córkę za mąż, jeśli ten w przeciągu nocy wybuduje biało kamienną cerkiew na brzegu Kamy. Diabeł ciężko pracował, gdy rozległo się pienie kogutów, a cała wybudowana przez niego konstrukcja, od tego dźwięku runęła. Inny wariant tej legendy również wskazuje na budowniczego diabła, który miał umieścić w budowli odrąbaną nogę bohatera, który najechał na miasto. Tyle mity.
 
         Życie kazało nam natomiast zatroszczyć się o nocleg. W Jełabudze hosteli nie ma. Są tylko hotele. Najtańsze miejsce w dwuosobowym pokoju – 1000 rubli. Udało nam się jednak znaleźć o wiele tańszy nocleg w akademiku. Pokój nie gorszy od hotelowego, jedynie łazienka… prawdziwie rosyjska. Widziałam już nie jedną, ale do dzisiaj wywiera ona na mnie wrażenie. Więcej nie skomentuję, niech zrobią to za mnie zdjęcia. 

 

Jełabugę polecam zobaczyć! Albo przynajmniej udać się do Czarciego grodziska, nad brzeg Kamy, bo jest to, według mnie, idealne miejsce na piknik. Gdyby jednak kogoś nie satysfakcjonowało diabelskie towarzystwo, można odpocząć również w Alejce Zakochanych w Sadzie Aleksandrowskim.
 






sobota, 11 maja 2013

Mecz śmierci(?)

Na fali majowego świętowania, głównie tzw. Dnia Zwycięstwa, widzowi rosyjskiemu demonstrowane są filmy o tematyce wojennej. Czyli wspominamy, pobudzamy patriotyzm, itd., itp. Nie przepadam za tego typu kinem. Mimo to moją uwagę przykuł film Mecz, więc go obejrzałam.

Oczywiście, zapowiedzi przedstawiły najciekawsze fragmenty, narobiły smaczku na wielce podniosły obraz. Może to brak nastroju, a może po prostu ograniczenie czasowe narzucane reżyserowi, może coś zupełnie innego, no filmowi czegoś zabrakło.

 

Na kinematografii się nie znam. Na futbolu też nie za bardzo.  I w kwestii piłki nożnej przypuszczam, że aktorzy również. Dlatego nie ma co liczyć na spektakularne rozgrywki. Wszystko, w rzeczy samej, odbywa się bardzo szybko.
Jest miłość, wojna, rozłąka, szantaż, są Niemcy-oprawcy i podbici Ukraińcy oraz zabici Żydzi.
Motywy znane i szablonowo wykorzystane.
Jednak główny motyw jest najciekawszy. Jest nim tytułowy mecz, który faktycznie odbył się w 1942 roku w Kijowie pomiędzy Ukraińcami (co ciekawe zawodowcami z Dynamo) a Hitlerowcami. Ukraińcy mieli przegrać, ale wygrali. Po meczu zostali rozstrzelani.

Tak sytuację przedstawiono w filmie i niektórych źródłach. Mimo to inne materiały podają, że wygrana Ukraińców nie miała żadnego związku z ich rozstrzelaniem. Pozostawmy to historii.

Co natomiast dla mnie, jako filologa, jest ciekawe, to to, że w filmie mówią w 4 językach: ukraińskim, rosyjskim,  niemieckim i polskim. Kwestia w języku polskim nie jest długa, ale miło usłyszeć swój język i słowo, które od lat robi furorę wśród osób przyzwyczajonych do okazywania szacunku poprzez "wy", czyli... pan.

środa, 1 maja 2013

1. maja

Nikt już pewnie nie pamięta etymologii tego święta.Ważne, że ono jest, że jest to dzień vychodny i można spędzić czas inaczej niż w pracy, chociaż to właśnie jej święto.

Tak więc koty na ramiona, koce na trawę, szaszłyki na talerze, piwo w kufel  i świętujemy!